Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zamordował chłopców, za trzy lata wyjdzie na wolność

Aleksandra Tyczyńska, współp. Karolina Wojna
Kopia zdjęcia Aleksandra Tyczyńska
Ta zbrodnia wciąż budzi silne uczucia i trudno nawet sobie wyobrazić, co czują rodzice, którzy w tak okrutny sposób stracili swoje dzieci i którzy żyją ze świadomością, że morderca ich synów niedługo wyjdzie na wolność.

To zbrodnia, o której nikt nie powinien zapomnieć i choć prawo dziś chroni wizerunek i nazwisko zbrodniarza, to starsze pokolenie powinno przypominać o niej młodszemu i przestrzegać, że obcemu, nawet niepozornemu nauczycielowi nie wolno ufać na tyle, by pójść do jego domu.

Artur, Tomek, Krzyś i Wojtek byliby dziś dorosłymi mężczyznami, ale spotkali na swojej drodze Mariusza T., potwora w ludzkiej skórze, który zwabił ich do mieszkania i zamordował. Trzech z nich spotkał nad jeziorem Bugaj w Piotrkowie. Zaprosił kusząc zbiorami numizmatycznymi, militariami. Budził zaufanie. Później zeznał, że było bardzo miło. Chłopcy, którzy wtedy mieli po 11 i 12 lat, oglądali jego zbiory, a on w pewnym momencie poczuł, że chce ten obrazek zatrzymać, by ci chłopcy byli już na zawsze tylko jego.

- Wyszedł do łazienki po nóż, wrócił i każdemu z chłopców zadał po wiele ciosów tym nożem - opowiada Andrzej Matuszczyk, policjant z Piotrkowa w stanie spoczynku, wtedy podkomisarz w wydziale dochodzeniowo-śledczym. - Dlaczego nie bronili się, dlaczego sąsiedzi nie słyszeli żadnych krzyków? Nie wiem...

Chłopcy nie zostali zgwałceni przez T. Chorą, seksualną satysfakcję sprawiła mu prawdopodobnie sama świadomość odebrania im życia, zatrzymania ich dla siebie.

- Ciała zniósł do piwnicy - mówi Matuszczyk. - Po kilku dniach zapakował do samochodu i wywiózł do lasu. Usiłował je spalić, ale rozpoczął się już proces rozkładu i nie udało mu się to do końca. Na makabryczne znalezisko natknął się grzybiarz.

Matuszczyk wspomina, że choć ciała Tomka, Artura i Krzysia, a wcześniej też 13-letniego Wojtka wywoził do lasu nocą, bez wahania potrafił wskazać te miejsca.

Po odnalezieniu zwłok chłopców, latem 1988 r., na Piotrków opadła psychoza strachu. Zaczęły krążyć pogłoski, że to dzieło sekty satanistycznej, rodzice pilnowali dzieci. - Wtedy też po raz pierwszy i ostatni wywiozłem swoje dzieci do dziadków na wieś - mówi Matuszczyk.

Kiedy rodzice zgłosili zaginięcie trzech chłopców, przeszukano jezioro, do aresztu trafił nawet ksiądz, bo krążyły pogłoski, że chłopcy byli widziani w towarzystwie mężczyzny w sutannie. Prawda była okrutna, nie żyli już po jakiś trzech godzinach od zaginięcia.

Na trop mordercy policja natrafiła po dwóch tygodniach, kiedy jeden z policjantów wspomniał, że miał do czynienia z T., który dopuścił się czynów lubieżnych na chłopcu we Włodzimierzowie. Wprawdzie powinien siedzieć w więzieniu, bo dostał 3,5-roczny wyrok, ale pojechali do jego mieszkania.

- Od razu wiedzieliśmy, że to miejsce zbrodni - mówi Matuszczyk. - Ciała były owinięte w prześcieradła z monogramem MT, a w mieszkaniu pełno było szmat z takim monogramem. Jego matka na pościeli, na zasłonkach wyszyła mu inicjały...

T. dopiero po miesiącu przyznał się, że zamordował jeszcze jednego chłopca.

Gdyby... W przypadku T. wymiar sprawiedliwości dwukrotnie okazał się niesprawny. Gdyby nie został wypuszczony na przepustkę, rodziny czworga dzieci nie opłakiwałyby ich straty. Gdyby w 1989 r. Sejm nie ogłosił amnestii, zanim do kodeksu karnego nie została wprowadzona kara dożywocia, T. nie wychodziłby na wolność za trzy lata. Umknął katu, w dodatku uniknął leczenia. A według badających go psychologów cechował go psychopatyczny sadyzm połączony z biseksualnymi skłonnościami pedofilskimi. Z tego, według specjalistów, się nie wyrasta.

- W innych warunkach skierowany zostałby na leczenie, dostał pewnie dożywocie - przypuszcza Matuszczyk. - Wtedy ludzie domagali się jego głowy, został bardzo szybko skazany na poczwórną karę śmierci. W wyniku przemian ustrojowych dostał prezent - 25 lat. Nie wierzę, że był leczony w więzieniu. Tam ludzi się nie leczy.

Matuszczyk obawia się, że kiedy T., mężczyzna 52-letni, w sile wieku wyjdzie z więzienia, dojdzie do tragedii, bo albo on zamorduje kolejne dziecko szukając spełnienia (T. zeznawał, że do zbrodni pchnęło go długotrwałe odosobnienie od młodzieży, co dla niego, jako nauczyciela wf. było dotkliwe), albo wcześniej dopadnie go jeden z ojców, czekających na okazję pomszczenia śmierci syna.

Nie wiadomo, jak aktualnie T. wygląda, czy na pewno wróci do Piotrkowa. Gdzieś będzie żyć, jako pełnoprawny obywatel, który odpokutował swoje winy. Kilka lat temu chciał nawet zmienić nazwisko na rodowe matki, by - jak uzasadniał - móc dobrze funkcjonować w społeczeństwie, bez obciążenia nazwiskiem kojarzonym z przestępstwem, ale nie dostał zgody.

Czy choć żałuje? Wtedy nie żałował. O tym, co zrobił, opowiadał szczegółowo, spokojnie. Sprawuje się ponoć dobrze, choć ostatnio pisemnie zastrzegł, by nie udzielać na jego temat żadnych informacji. Dyrekcja zakładu karnego w Strzelcach Opolskich przyznaje, że po każdej nowej publikacji na temat zbrodni Mariusza T. ma problem z zapewnieniem mu bezpieczeństwa.

Przed mieszkańcami Sulejowa widmo spotkania się twarzą w twarz z mordercą pojawiło się w 2008 r. Wtedy miasto sparaliżowała wiadomość, że skazany na dożywocie za brutalne mordy Henryk M. stara się o ułaskawienie. Wniosek M., który podkreślał, że się zmienił i że żałuje swoich czynów, poparty dobrym zachowaniem w więzieniu, nie przekonał ani Sądu Apelacyjnego w Łodzi, ani Sądu Okręgowego w Piotrkowie. Sulejów i rodziny siedmiu ofiar odetchnęły z ulgą.

O M. Polska usłyszała w 1992 r., gdy popełnił większość zbrodni. Zawsze zabijał w piątek. - Po trzecim zabójstwie już się baliśmy kolejnego piątku - mówi Andrzej Matuszczyk, który także prowadził sprawę Henryka M.

Tych piątków, przynajmniej takich, do których M. przyznał się, było siedem. Jedna broń: przerobiony przez zabójcę karabinek sportowy i jeden motyw: pieniądze.

Pierwszy raz zabił w 1986 r. Żonie kolegi z Włodzimierzowa strzelił między oczy. - To był typowy bandyta i gorszego nie spotkałem - mówi Matuszczyk.

Beznamiętnym już tonem opowiada, jak M. tłumaczył, dlaczego potem skrócił lufę. - Było mu niewygodnie, gdy tak klęczała i prosiła, żeby nie zabijał... - mówi policjant.

Potem przyszedł rok 1992 i 6 kolejnych ofiar. 60-letnia sprzedawczyni sklepu 1001 Drobiazgów w Piotrkowie, młode małżeństwo z Sulejowa, którym M., z zawodu murarz, chciał pomagać przy budowie domu. Zamiast tego zabił ich w sypialni, ona była w 3 lub 4 miesiącu ciąży. Był też handlarz cementem z Czarnocina, Jędrek, emeryt z Ciechomina i właściciel kantoru z Koluszek. Policja nie wyklucza po dziś dzień, że ofiar mogło być więcej, bo np. do Jędrka z Ciechomina M. przyznał się sam. A gdy się zorientował, co zrobił, nic już nie chciał mówić.

Sądowi, przed którym Henryk M. m.in. obnażał się i załatwiał, dowodów wystarczyło do skazania go na karę śmierci. Tę jednak po zniesieniu zamieniono na dożywocie, które już wtedy zaczęło funkcjonować w polskim prawie.

od 12 lat
Wideo

Protest w obronie Parku Śląskiego i drzew w Chorzowie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na piotrkowtrybunalski.naszemiasto.pl Nasze Miasto