„Hellboy”: Garście strachów w strasznie nudnym filmowym „barszczu” [RECENZJA]
Da się nawet założyć, iż wszystko to, co Neil Marshall postanowił zrobić z Hellboyem nowych czasów, miało być totalnym żartem. Od 2004 roku, kiedy powstał pierwszy „Hellboy” del Toro, trochę już widzieliśmy i szczególnie seriale (z „Grą o tron” na czele, przy której Marshall zresztą pracował), po raz kolejny zmieniły sposób traktowania filmowego bohatera, postrzeganie prezentowanego na ekranie okrucieństwa, a zarazem nawet diabła przestaliśmy już traktować poważnie. „Hellboy” roku 2019 w dawce pokazywania obrzydliwości, bezwzględności, potworności w rodzaju wydłubywanych oczu, ucinanych kończyn, nadziewanych, przecinanych, rozrywanych ciał, tryskającej krwi czy ociekających śluzem pocałunków przekracza wszelkie przyzwyczajenia związane z popularnymi ekranizacjami komiksów - co z jednej strony można odczytać jako zwrócenie uwagi na hipokryzję produkcji, które nieustanne walki utożsamiają z przygodą, niespecjalnie nawet plamiącą obcisłe wdzianka superbohaterów; z drugiej, ironiczną grę ze współczesnym widzem: to ile jeszcze chcesz, co jeszcze musisz zobaczyć, by czuć się zabawionym? Neil Marshall najwyraźniej był również przekonany, że dosadność w pokazywaniu czynów ludzi żyjących w światłości dnia i potworów z cienia (także w nie uciekającym od wulgaryzmów języku), pozbawi opowieść o Hellboyu elementów bajkowości, formy infantylnej książeczki z obrazkami z cyklu „poczytaj mi mamo”, której nie przelękną się i najbardziej strachliwe dzieci. Hellboy przybył do naszego świata z piekieł, ma walczyć z demonami i innymi wysłannikami zła, wyposażony jest w niszczącą prawicę, a ciemna strona pragnie zgładzić ludzkość bez wyjątków? No to nie cackajmy się w cukierkowe figle, tylko zobaczmy, jak to rzeczywiście mogłoby wyglądać.