Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Łódzkie legendy. Tajemniczy Janusz był pierwszym mieszkańcem wsi, która stała się Łodzią?

Anna Gronczewska
Niedawno Łódź obchodziła rodziny. Nasze miasto nie ma tak bogatej tradycji jak chociażby Kraków. Istnieją jednak ciekawe łódzkie legendy.

Łódzkie legendy na kolejnych slajdach
Niedawno Łódź obchodziła rodziny. Nasze miasto nie ma tak bogatej tradycji jak chociażby Kraków. Istnieją jednak ciekawe łódzkie legendy. Łódzkie legendy na kolejnych slajdach archiwum Dziennika Łódzkiego/archiwum Muzeum Miasta Łodzi
Niedawno Łódź obchodziła rodziny. Nasze miasto nie ma tak bogatej tradycji jak chociażby Kraków. Istnieją jednak ciekawe łódzkie legendy.

Jedna z nich mówi o Januszu. Czy to on został pierwszym mieszkańcem Łodzi? Miał to być chłop, który mieszkał w okolicach grodu łęczyckiego. Od dziecka był jednak krnąbrny. Nie okazywał posłuszeństwa rycerstwu, panom, duchownym. Być może to spowodowało, że opuścił rodzinną wieś. Ruszył w górę rzeki Bzury. Część drogi pokonał łódką, część pieszo. Z czasem dotarł do rzeki zwanej Starą Strugą, czyli do dzisiejszej Łódki. Wokół była ogromna puszcza. Z trudem, odpychając się wiosłem od płytkiego dna dopłynął w okolice dzisiejszego Rynku Staromiejskiego. Tam musiał zakończyć podróż łódką. W płytkiej wodzie było pełno kamieni. Nie mógł już płynąć dalej. Jak głosi legenda, wyciągnął na brzeg łódkę, wszedł na pobliski pagórek i zaczął przygotowywać się do noclegu. Ale rozpoczęła się ulewa, zaczęło grzmieć. Janusz wyciął kilka drzew, na nich oparł swoją łódkę i pod nią znalazł schronienie. Zmęczony podróżą usnął. Gdy się rano obudził usłyszał dziwne głosy.

- Tu się zadomowisz. Tu oporządzisz. Będzie nam z sobą dobrze. Żaden książę ani biskup czy inny wielmoża nie dostrzeże cię tu - przemówiła do niego puszcza. - Pracę ci, choć mozolną, dam. Nie poskąpię drzewa na budulec, ni miodu z dzikich barci, a może czasem i tur, żubr lub łoś ci się trafi .

I Janusz został w tym miejscu. Początkowo dom stanowiła odwrócona łódka. Z czasem zbudował sobie chatę, założył rodzinę. Jego żoną została dziewczyna ze wsi Widzew. Urodziły się im dzieci. Miejsce, w który osiadł zaczęto nazywać Lodzią, a potem stała się Łodzią.

Tę legendę opisali w książce „Łódź w baśni i legendzie” Anna Kotecka i Tomasz Walczak. Podali też inną opowieści, jak choć tę związaną z powstaniem ul. Piotrkowskiej. W Łęczycy, w pracowni geometry Leśniewskiego przygotowywano plany i mapy osad fabrycznych, nowych miast. Jego uczniem był niejaki Leszczyński, młodszy geometra. Pracy mieli bardzo dużo. W samej Łodzi musieli opracować plany kilku osad fabrycznych. Geometra Leszczyński był przystojnym mężczyzną i spodobał się córce łódzkiego aptekarza. Dziewczyna wiedziała, że interesuje się folklorem, lubił chodzić na wiejskie zabawy. Ona też tam się pojawiała przebrana za dziewczynę ze wsi lub prządkę. Leszczyński był zachwycony tajemniczą dziewczyną. Pomyślał więc, że jej portret pojawi się w planie szkicowanej właśnie osady. Głową dziewczyny był Nowy Rynek, czyli pl. Wolności. Jej długie, ciemne warkocze stanowiły obecne ul. Pomorska i Legionów. Szyją był fragment ul. Piotrkowskiej do ul. Narutowicza. Dzisiejsza ul. Narutowicza i Zielona to zapracowane dłonie łódzkiej prządki. Jej serce to pałac Heinzlów, czyli budynek w którym mieści się teraz Urząd Miasta. Nogi dziewczyny to ul. Rzgowska i Pabianicka.

Inna z legend mówi, że do Łodzi przyjechał z Łęczycy kuzyn diabła Boruty. Nazywał się

Węsad, był zły i pazerny. Podobno do Łodzi wysłał go jego słynny kuzyn Boruta. Stwierdził, że Węsad będzie miał tam wiele zajęć i przyjemności. Do Łodzi przyjeżdża dużo ludzi, by zdobyć pracę. I diabeł może popsuć im humor. Boruta kazał Węsadowi siać nieszczęście wśród robotników. Poza tym Węsad był bardzo ciekaw, jak wygląda praca w łódzkiej fabryce.

Gdy przyjechał do Łodzi, to poczuł się tu bardzo dobrze. Pomyślał, że trafił do gorszego piekła niż jego własne.

- Biedne domy, zaśmiecone ulice, czarny dym unoszący się nad miastem.... - zachwycił się diabeł Węsad.

Jak czytamy w książce „Łódź w baśni i legendzie”, Węsad podszedł do fabryki Karola Scheiblera. Powiedział, że po okazyjnej cenie może mu sprzedać cudowne maszyny, które napędzała para. Parowe maszyny zamontowano w fabryce łódzkiego króla bawełny. Tak jak radził mu kuzyn Boruta, zaczął siać nieszczęście wśród robotników. Ci uznali bowiem, że te maszyny zamontowano specjalnie, tak by ich wyrzucić na bruk.

- Przez te maszyny i czorta, który je tu sprowadził nasze dzieci będą głodować! - krzyczeli robotnicy.

CZYTAJ INNE ARTYKUŁY

Legenda głosi, że któregoś dnia podeszli do maszyny parowej. By czuć się pewniej, mieli ze sobą święte obrazy i sztandary z kościoła. W środku zobaczyli małą, czarną postać, która na ich widok zaczęła chichotać. Robotnicy rzucili się na diabła. Przy okazji zaczęli niszczyć wszystko, co znajdowało się w fabrycznej hali. Ich największym wrogiem był jednak „parowy potwór”. Zaczęli rozkręcać maszynę. Ale rozległ się wybuchł, maszyna zaczęła zionąć w kierunku robotników parą. Ich protest na nic się zdał. Scheibler nie zerwał „paktu z diabłem”. A Węsad szybko zaskarbił sobie kolejnych fabrykantów z Łodzi, u których pojawili się kolejne maszyny parowe.

Nieżyjący już łódzki przewodnik Bogusław Zawadzki opowiadał historię o tajemniczym kamieniu z Widzewa. Podobno mieszkańcy tej dzielnicy przekazywali sobie ją z pokolenia na pokolenie. Ta legenda jest związana z widzewską parafią św. Kazimierza oraz fabrykantem Oskarem Konem, jednym z właścicieli Widzewskiej Manufaktury. Widzew rozwijał się przemysłowo. Powstawały nowe fabryki jak wspomniana Wi-Ma i „Ariadna”. Mieszkało tu też coraz więcej ludzi. Brakowało tylko kościoła. Juliusz Kunitzer, twórca Widzewskiej Manufaktury, człowiek który przyczynił się rozwoju Widzewa, nie był lubiany przez robotników. Traktował ich surowo i płacił najniższe stawki. Ale to właśnie on zaczął myśleć o tym, by zaspokoić potrzeby duchowe robotników i wybudować dla nich kościół.

- Pod koniec XIX wieku sporządzono projekt budowy kościoła pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny - opowiadał nam przed laty Bogumił Zawadzki. - Jego projekt sporządził architekt Stefan Lemeńe, ten sam który projektował kościół św. Katarzyny w Zgierzu. Nigdy go nie zrealizowanego.

W 1900 r. Juliusz Kunitzer kupił pawilon z wystawy przemysłowej, która miała miejsce w parku im. Staszica. Mający 86 metrów długości, 17 metrów szerokości i 8 metrów wysokości drewniany budynek przeniesiono na plac na Widzewie. Umieszczono przy dzisiejszej ul. Szpitalnej (wtedy Kunitzera), w miejscu gdzie dziś mieści się przychodnia. W 1911 r. widzewską parafię erygował arcybiskup warszawski Wincenty Chościak-Popiel. Osiedlono tu dwóch księży, m.in. pierwszego proboszcza parafii, ks. Jana Albrechta i ks. Walentego Miałczyńskiego.

Sprawa budowy kościoła na Widzewie wróciła zaraz po zakończeniu I wojny światowej. Widzewską Manufakturą zarządzał wtedy Żyd Oskar Kon. Proboszczem parafii był ks. Romuald Brzeziński. Rada Parafialna pisała listy do Oskara Kona i prosiła, by podarował ziemię pod budowę kościoła, bo msze dalej odprawiane są w tymczasowej świątyni, znajdującej się pawilonie wystawowym.

- Tę opowieść znam od starego widzewiaka, pana Szuberta - wyjaśniał nam Bogumił Zawadzki. - Proboszcz parafii poszedł na karty do Oskara Kona. W czasie tej gry ksiądz jeszcze raz poprosił fabrykanta o ziemię pod budowę kościoła. Kon się zastanowił i powiedział: Na placu blisko kościoła stoi głaz. Dostaniecie tyle ziemi, o ile ten głaz w ciągu nocy da się przetoczyć.

Podobno na Widzewie zapanowało wielkie poruszenie. Każdy, kto mógł, przyszedł pomóc przetaczać głaz. Nie było to proste: wokół bagnisty, mokry teren. Ale widzewiacy toczyli przez noc ten głaz. Przetoczyli go wzdłuż ul. Niciarnianej, torów kolejowych, skręcili w lewo w ul. Kunitzera (Szpitalna) i dalej lewo, w ul.Kazimierza. W obecności rejenta Kołakowskiego Oskar Kon podarował ten plac parafii.

Doszło do erygowania parafii, tym razem pod wezwaniem św. Kazimierza. Kościół zaprojektował Józef Kaban-Korski, ten sam którego dziełem jest m.in. Teatr Wielki w Łodzi i budynek sądu przy pl. Dąbrowskiego.

- Ale wtedy Widzew już nie był wsią, tylko częścią Łodzi - mówi Bogumił Zawadzki. - W jej granice został włączony przez Niemców, w 1915 r.

W 1923 r. biskup Wincenty Tymieniecki poświęcił kamień węgielny pod jego budowę. Kościół św. Kazimierza zbudowano z czerwonej cegły, w tzw. stylu neoempirowym, w kształcie krzyża łacińskiego, z trzema nawami i dwoma wieżami.

Znacznie starsza legenda wiąże się z kolumną Mulinowicza, która przed laty stała przy ul. Rzgowskiej. Pamiątką po niej jest dziś ulica Kolumny. Jej dzieje zgłębił Kamil Nowicki, pasjonat historii, który wychował się na Chojnach. Nazywano ją kolumną sierocą lub Jasia. Przez wiele lat była najstarszym łódzkim zabytkiem. Wzniesiono ją wcześniej niż słynną Kolumnę Zygmunta.

- Kolumna ta stała przy trakcie piotrkowskim, dziś to zbieg ul. Rzgowskiej i Kolumny - wyjaśniał nam Kamil Nowicki. - Kolumna była w tej okolicy punktem orientacyjnym.

O Kolumnie Mulinowicza i związanej z nią legendą wspominał Oskar Flatt w wydanej w 1853 r. książce „Opis miasta Łodzi”. Pisał w niej, że była wykonana z szaro-marmurowego kamienia, miała 13 łokci wysokości, a na jej szczycie „sterczał złocony krzyż, prawie cztery stóp wysoki”.

Powstanie tej kolumny wiąże się z legendą o biednym chojeńskim chłopcu. Pochodził z ubogiej rodziny. Był sierotą, jego opiekunowie wyrzucili go z domu, bo sami nie mieli, co jeść. Jak pisze Flatt, zapłakany chłopiec usiadł w miejscu, gdzie potem stanęła kolumna.

- Gdy tak siedzi zapłakany, z dala rozległ się tętent i coraz bliżej widać pędzącą bryczkę - pisze Oskar Flatt. - Chłopczyna powstał. Łzy dzieciny wstrzymały śpieszącego podróżnego, który wezwawszy chłopczyka, pytał go o powód łez. Chłopczyk był sierotą bez przyjaciół, bez krewnych, a od wczoraj i bez przytułku, bo nowy gospodarz wypędził go z dawnej chaty jego rodziców. Ten widok niedoli żywo dotknął serce prawego obywatela, z krakowskich okolic. Zabrał on ze sobą chłopczynę, a sam nie mając dzieci, zlał na niego cała ojcowską troskę.

Rzecz działa się w XVII wieku, a ów zamożny, krakowski obywatel nazywał się Mulinowicz. Z żoną nie mieli dzieci, więc przygarnęli chojeńskiego sierotę. Zabrali go ze sobą, wychowali i nadali imię Jan. Jan kształcił się w Krakowie, ale też w Padwie i Rzymie. Po śmierci przybranych rodziców Jan Mulinowicz odziedziczył po nich wielki majątek.

- Jan Mulinowicz przyjechał wtedy w rodzinne strony do wsi Stare Chojny i tu własnym kosztem wystawił pamiątkową kolumnę - opowiada Kamil Nowicki. - Stanęła w miejscu, gdzie przed laty spotkał Mulinowicza. Niedaleko stały chojeńskie wiatraki.

Kolumna była przez lata najstarszym łódzkim pomnikiem. Zrobiono ją z takiego samego kamienia, z jakiego wykonano warszawską Kolumnę Zygmunta, a więc szarego marmuru. Warszawska kolumna stanęła w stolicy w 1644 r., łódzką ustawiono prawdopodobnie kilka lat wcześniej.

- Była ona o połowę niższa od Kolumny Zygmunta - tłumaczy Kamil Nowicki. - Ta w Warszawie miała 22 metry wysokości, a łódzka - 11.

Kolumnę ustawiono na czworobocznej podstawie otoczonej ogrodzeniem. Na jej bokach znalazły się trzy inskrypcje w języku łacińskim. Inskrypcje zrekonstruował Jan Szymczak. Jedna po przetłumaczeniu brzmiała: „Bogu Najlepszemu Najwyższemu Jan Mulinovic mieszczanin krakowski wzniósł w roku Pańskim 1634”. Na północnej stronie kolumny widniał napis: „Campara te passo”, co znaczy Porównaj się z tym, który cierpiał; od południowej: „Monstra te esse matrem”, czyli „Pokaż, żeś jest matką”.

Kolumna stała się nieodłącznym elementem krajobrazu Chojen. Okoliczni mieszkańcy przekazywali sobie informacje o historii jej powstania. Ale czas robił swoje. Kolumna powoli niszczała. Z zachowanych dokumentów udało się ustalić, że odremontowano ją w 1875 r. Stało się to za sprawą proboszcza chojeńskiej parafii św. Wojciecha, ks. Michałowicza i jego parafian. Przeprowadzono najpierw zbiórkę pieniędzy na ten cel. Potem m.in. umocniono podstawę pomnika.

W 1917 r. przypadała setna rocznica śmierci Tadeusza Kościuszki. Z tej okazji mieszkańcy Starych Chojen chcieli w pobliżu Kolumny Mulinowicza usypać pamiątkowy kopiec. Skończyło się na tym, że postawili pamiątkowy głaz, na którym wyryto nazwiska Tadeusza Kościuszki i Bartosza Głowackiego, bohaterów spod Racławic.

Kolumna Mulinowicza stała na Chojnach do 1939 r. Wtedy to została wysadzona w powietrze przez Niemców. Podobny los spotkał stojący obok pamiątkowy głaz. Po wojnie w tym miejscu, mieszkańcy Chojen ustawili figurę Jezusa Chrystusa. Wita przyjeżdżających i wyjeżdżających z Łodzi. Na jej postumencie napisano: „Na pamiątkę wojny 1939 - 1945. Za doznaną opiekę Boską i Matki Bożej Nieustającej Pomocy”.

Czy Jan Mulinowicz był tylko legendarną postacią? Kamilowi Nowickiemu udało się ustalić, że w księgach promocji Uniwersytetu Jagiellońskiego, z roku 1639 występuje nazwisko Johannes Mulinowic.

- W 1642 r. Johannes Mulinowic występuje jako bakałarz sztuk wyzwolonych - dodaje Kamil Nowicki. - A w taksie podatkowej mieszczan krakowskich z 1645 r. figuruje kupiec o nazwisku Mulinowicz.

Kolumna Mulinowicza stała w pobliżu kościoła św. Wojciecha. Znajdujący się w jego wnętrzu obraz Matki Boskiej Chojeńskiej pochodzi z lat 1600-1635. Nie znane jest nazwisko autora obrazu, ale wiele wskazuje, że był on Polakiem. Jedna z hipotez mówi, że obraz ten został zamówiony w krakowskiej pracowni malarskiej przez kupca Jana Mulinowicza. Legenda głosi też, że Mulinowicz już jako bogaty kupiec nie zapomniał o Chojnach. Ofiarował miejscowemu kościołowi srebrny kielich, srebrną wieżową monstrancję, piękną chrzcielnicę. Dzięki niemu też wzniesiono murowaną zakrystię. Może to jednak nie legenda?

Jak mówił nam Kamil Nowicki, na srebrnym, pozłacanym, wczesnobarokowym kielichu, który przetrwał do dzisiejszych czasów, ofiarodawca wyrył swe nazwisko. Po przetłumaczeniu z łaciny znajdujący się na kielichu napis brzmi: „Jan Mulenovic kościołowi chojeńskiemu ten przedmiot ofiarował w roku pańskim 1628”. Na monstrancji wygrawerowano zaś: „Wykonana została dla kościoła chojeńskiego w roku pańskim 1658”.

- Nie pojawia się tu nazwisko Jana Mulinowicza, ale zgodnie z tradycją, jego trzeba uznać za ofiarodawcę monstrancji - mówi Kamil Nowicki. - Innym śladem po życiu Jana Mulinowicza jest kula ze starego, drewnianego chojeńskiego kościoła. Wieńczy ona obecnie bramę wejściową na przykościelny teren od ul. Rzgowskiej. Na niej też pojawia się nazwisko Jana Mulinowicza. Wiele wskazuje, że był on także fundatorem tej wieżyczki.

Z rejonem Chojen wiąże się też inna legenda. Na skwerze im. Henryka Dubaniewicza, nazywanym dawniej skwerem Młodości, w okolicach ul. Paderewskiego, znajduje się rzeźba przedstawiająca siedzącą, młodą dziewczynę. Skwer powstał w 1964 r. Niedługo potem ustawiono na nim rzeźbę dziewczyny, którą wykonał i zaprojektował Kazimierz Moczkowski. Nazywana jest ona pomnikiem Moniki Łódzkiej.

- Jak mówi miejscowa legenda, przed wieloma laty matka porzuciła córkę w pobliskim parku - opowiada Kamil Nowicki. - Ale ruszyło ją sumienie. Wróciła do dziecka i do kocyka w którym było owinięte, przypięła karteczkę z następującą treścią: „Przyszłam na świat 4 maja, w dniu św. Moniki i dlatego dano mi to imię, jestem już ochrzczona z wody. Podobno dziecko znalazła łódzka rodzina. Przygarnęła je, ale z czasem oddała do Zakładu Wychowawczego w Warszawie. Tam dziewczynkę nazwano Moniką Łódzką.

Ponoć ten pomnik jest poświęcony tej dziewczynie. Zresztą okoliczni mieszkańcy dziewczynę z rzeźby nazywają Moniką. Wiąże się z nią jeszcze jedna legenda. Niektórzy twierdzą, że przed laty w miejscu, gdzie stoi ta rzeźba, był kiedyś staw. Utopiła się w nim młoda dziewczyna o imieniu Monika.

CZYTAJ INNE ARTYKUŁY

od 16 lat

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Łódzkie legendy. Tajemniczy Janusz był pierwszym mieszkańcem wsi, która stała się Łodzią? - Dziennik Łódzki

Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto