Ireneusz Kaniewski z Piotrkowa do źrebiącej się klaczy zajrzał około godziny 6. Już nie raz był świadkiem narodzin małego źrebaka, tym razem zachowanie klaczy, która źrebiła się po raz pierwszy, zaniepokoiło go.
- Pojechaliśmy z córką do inspektoratu weterynarii, ale tam okazało się, że jeden lekarz jest chory, jego syn nie miał czasu, potem nie powiem, ale dzwonili po innych w Gorzkowicach, Sulejowie, ale a to ktoś nie miał czasu, a to nie chciał - mówi oburzony pan Ireneusz. - Do kotków i piesków to każdy chce, ale do koni, to już nie ma chętnego. A jest na tablicy, że pomoc jest też dla koni. Po co jest napisane, skoro nie ma takiej usługi?
Mężczyzna długo zabiegał o fachową pomoc dla klaczy. Udało się ją zapewnić dopiero około godziny 11 i to dzięki pomocy i znajomościom innego hodowcy koni. Weterynarz przyjechał spoza Piotrkowa, z Bogusławic, gdzie mieści się stado ogierów. Mimo że od razu zajął się klaczą, którą potem operował, to jednak ani matki, ani źrebięcia nie udało się uratować.
- Straszna strata, wnuczki płaczą, to była młoda klacz, miała cztery lata - ubolewa piotrkowianin. Jak szacuje, strata konia to dla niego utrata 12 tysięcy złotych. - Hoduję konie rekreacyjnie, pomagam zięciowi, są radością dla dzieci, a tu taka tragedia - podkreśla mężczyzna, który dotąd nie zetknął się z taką sytuacją. - Gdyby pomoc przyszła od razu, rano, to udałoby się ją uratować. To skandal, że nie chcieli przyjechać i to się dzieje w Piotrkowie, a nie na wsi. Po co się kształcą? Wiadomo, kotki i pieski to przyjemne zajęcie, ale do konia też trzeba lekarza.
Paweł Śpiewak, powiatowy lekarz weterynarii w Piotrkowie zna sprawę, bo to on wydzwaniał po lekarzach. - To nie jest tak, jak powiedział ten pan, że zabierze lekarza w bagażnik - tłumaczy przypominając, że inspektorat weterynarii nie prowadzi leczenia zwierząt i nie może wyznaczyć czy nakazać weterynarzowi wyjazdu na taką interwencję.
Wyjaśnia też dlaczego tak trudno było znaleźć lekarza do konia. - Ze względu na zmniejszające się pogłowie koni w powiecie, młodym lekarzom trudno odbyć taką praktykę, potrzebne jest też odpowiednie instrumentarium. Sonda dla konia jest inna niż do leczenia kota czy psa.
- Bardzo ubolewam nad tym co się stało, ale nie ma dobrego rozwiązania tego problemu - mówi Mirosław Kacprzyk, prezes Łódzkiej Izby Lekarsko - Weterynaryjnej. Jak dodaje, medal ma dwie strony - zapewnienie nocnej i świątecznej pomocy weterynaryjnej wiąże się z kosztami, których lekarze nie chcą pokrywać z własnej kieszeni. Gminy, jak dodaje, mają pieniądze na festyny, ale nie na takie cele. - Nikt nie zmusi lekarza, poza tym większość lecznic to zakłady jednoosobowe, a tu potrzebny jest zakład z co najmniej czterema weterynarzami - wyjaśnia, przypominając o tym, że lekarze muszą też mieć odpowiednie doświadczenie w leczeniu konkretnych gatunków zwierząt.
Problem nie jest nowy i był poruszany na krajowym szczeblu izby.
- Zwracałem się, żeby zobligować hodowców, rolników, żeby podpisywali umowy z lekarzami. Wtedy taki lekarz wpisuje jego numer do telefonu i jeśli sam nie może przyjechać to zapewnia tę opiekę np. poprzez kolegę - mówi Mirosław Kacprzyk. Ale tu potrzebna jest też inicjatywa ze strony hodowcy, to on powinien mieć lekarza, do którego może się zwrócić w takiej sytuacji.
Seria pożarów Premier reaguje
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?